Nawał innych, pilnych zajęć sprawił, że tydzień temu nie pojawił się obiecany wpis o tegorocznych wakacjach. Nadrabiam zaległości i oto poniżej zaległa notka.
*
Gdybyśmy zamiast do Gdańska pojechali na wakacje na Finnegany, to wspomnienia moglibyśmy zatytułować podobnie jak Wit Szostak swoją książkę. Pogoda w kratkę towarzyszyła nam przez kolejne dni urlopu. O wyjściu na plażę nie było mowy, pozostały wycieczki do Trójmiasta.
W Sopocie trafiliśmy oczywiście na Monciak i poszliśmy na odwrotny obiad. Polegało to na tym, że zaczęliśmy go deseru. Bardzo dobrej bezy, którą pan Władek kończył jeszcze przygotowywać w trakcie składania zamówienia. Młody przespał to słodkie, kulinarne wydarzenie, co przyznaję było nam jak najbardziej na rękę.
Ponieważ beza musiała wygodnie ułożyć się nam w żołądkach, by zrobić miejsce dla obiadu, wybraliśmy się na spacer. W Sopocie są dwa, nieodległe miejsca, na które wybiera się większość turystów, wspomniany już Monciak i molo. Zaczęliśmy od molo. Nie wiem czy to z powodu końca sezonu wakacyjnego, czy zmiany polityki miasta, ale zniknęły z niego różne szkaradne atrakcje, które można tu było zastać jeszcze kilka lat temu. Młodemu molo się spodobało. Przyglądał się przez szpary w deskach, chlupoczącej w dole wodzie. Dopytywał o wszystkie siedzące na barierkach ptaki, oglądał cumujące jachty, ale najbardziej spodobały mu się atrapy armat stojące przed udającą piracki statek łajbą. O powrocie na stały ląd nie było mowy. Musieliśmy użyć specjalnych rodzicielskich zdolności i stosując taneczną metodę „dwa do tyłu, trzy do przodu” udało nam się jakoś wrócić na sopockie Krupówki, na których dokonaliśmy dwóch zakupów.
Pierwszym była karykatura naszej pociechy, którą możecie zobaczyć obok. Tu należą się podziękowania dla producentów smartfonów, dostawców internetu mobilnego oraz serwisu YouTube, bez których nie udałoby się skłonić modela do pozowania. Drugim zakupem był żel na ukąszenia. W poprzedniej relacji zapomniałem wspomnieć o tym, co spotkało nas, a w zasadzie moją żonę na plaży. Na tę samą plażę, co my wybrał się też pewien trzmiel. Skutki spotkania możecie sobie sami wyobrazić. Opuchlizny dużej nie było, ale żonę ręka swędziała jeszcze przez kilka dni.
Ponieważ pogoda nie pozostawiała złudzeń, co do swoich zamiarów, po wyeksploatowaniu najważniejszych turystycznych miejsc w Gdańsku i Sopocie na celownik wzięliśmy Gdynię. Nim jednak tam dotarliśmy postanowiliśmy zahaczyć o ZOO. Dla Młodego miała to być pierwsza wizyta w ogrodzie zoologicznym i liczyliśmy, że będzie dużą atrakcją. Jak się później okazało największą atrakcją było inne miejsce, ale o tym później.
Gdy byliśmy kilka kilometrów przez bramą ogrodu Młody zaczął zasypiać. Szybko skorygowaliśmy plany i najpierw pojechaliśmy do oliwskiej katedry. Dziecko przełożyliśmy do wózka i poszliśmy oglądać i słuchać. Trafiliśmy na jeden z pokazów możliwości słynnych organ. Instrument robi duże wrażenie. Nie tylko samym dźwiękiem, ale też kunsztem wykonania i wszystkimi tymi elementami, które poruszają się w trakcie grania. Młody wszystko przespał i obudził się dopiero na parkingu. Pogoda zaczynała się psuć, ale my nie mieliśmy zamiaru rezygnować z planów. Chcieliśmy odwiedzić minizoo, a to we wrześniu jest otwarte tylko w weekendy, więc powrót tu w inny dzień nie wchodził w rachubę.
Gdański ogród zoologiczny to spory obszar i przejście go z maluchem, podczas jednej wizyty jest mało realne. Wybraliśmy część dolną, gdzie znajdują się atrakcyjniejsze zwierzęta i ruszyliśmy, zraszani przelotnymi opadami i przewiewani wiatrem.
W minizoo królowały kozy. Przyzwyczajone do turystów dawały się głaskać i nachalnie domagały się liści oraz wierzbowych gałązek. Młody chyba nie widział różnicy między kozą, a owcą. Wobec obu używał piskliwego okrzyku, który w jego słowniku oznacza owcę. Z niewiadomych powodów głaskanie kozy jest fajne, a głaskanie królika palcem przez kraty jest „faaa”, czyli nie fajne i takie trochę blee.
Wyjść stamtąd nie było łatwo. Gdybyśmy ulegli jękom i płaczom, to spędzilibyśmy z kozami cały dzień. Trzeba więc było użyć rodzicielskich metod przekonywujących. Z pewnymi oporami, ale udało się nam dotrzeć do wybiegu słoni. Młody zrozumiał, że kozy i owce, to nie jedyne tutejsze atrakcje.
Problem z wieloma zwierzętami w ZOO jest taki, że one w cale nie mają zamiaru ładnie się prezentować, a tłumy turystów są dla nich średnią atrakcją. Słonie i lwy mają stosunkowo duże wybiegi i żadne z nich nie chciało przechadzać się tuż przy płocie. Słoń ma przynajmniej swoje rozmiary i widać go nawet z drugiego końca wybiegu. Z lwem jest gorzej. Mają dość duży teren, porośnięty krzakami z górką pośrodku i na tej właśnie górce, pomiędzy porastającym ją zielskiem postanowiły leżeć. Oglądnęliśmy więc wybieg, wyglądający na pusty i poszliśmy dalej.
Żeby nie rozpisywać się o całym spacerze po ogrodzie, powiem tylko, że udało nam się w końcu zobaczyć z bliska słonie, a drugim, po minizoo, ciekawym miejscem okazały się woliery z ptakami. Co ciekawe, tutaj połączone z terrariami. Oczywiście ptaki i gady nie siedzą razem, ale idąc korytarzem mamy z jednej strony papugi, a z drugiej węże. Gady , jak to gady, mało ruchliwe, ale przynajmniej widziane z bliska. Ptaki rozwrzeszczane i skaczące po gałęziach. Krótko mówiąc, zwierze widziane z bliska i zwierzę, które jest pstrokate, porusza się, wydaje odgłosy i jest blisko. Czego dziecko może chcieć więcej.
Zmęczenie i pogoda skłoniły nas w końcu do opuszczenia ogrodu i udania się na obiad. Przed wyjściem otarliśmy się jeszcze o gniazdo szerszeni ukryte w dziupli, pół metra od alejki. Z wlotem umieszczonym może metr od ziemi. Nie wiem czy ktoś zgłaszał wcześniej problem, czy to całkiem świeży mieszkańcy ogrodu. Na przesłany przeze mnie e-mail ZOO obiecało pozbyć się dzikich lokatorów, jeśli jeszcze tego nie zrobiło i ktoś z was się tam wybiera, to uważajcie w okolicach starego młyna.
To tyle na dzisiaj, za tydzień, atrakcja najwyżej notowana w rankingu Młodego.